czwartek, 9 kwietnia 2015

Święta, Święta i po Świętach...

Wracam do Was po Świętach! W tym roku na dwa domy, najpierw moi rodzice, później teściowie.
4 dni totalnego lenistwa, nie dbania o jedzenie, bez treningu. Bez treningu było w zasadzie dłużej, bo tydzień przed Wielkanocą dopadło mnie porządne przeziębienie i odpuściłam jakikolwiek sport.

Czy można trzymać dietę w święta? Jeśli spędzacie je poza domem i ktoś przygotowuje posiłki to nie da się! Nawet jeśli to Wy jesteście gospodarzami to też nie poczęstujecie gości zdrową sałatką, kiedy każdy chce jeść jajka w majonezie i pieczone mięsa w tłustych sosach.

Ja starałam się dbać o to co jem. Wybierałam chude mięsa, jadłam dużo warzyw, ale nie obyło się bez pysznego kopca kreta mojej teściowej oraz najlepszego na świecie sernika mamy. Do tego doszła zmiana godzin spożywania posiłków i oboje z Mężem teraz przez tydzień będziemy dochodzić do siebie.
Tak, nie jestem idealna. Obiecanki odnośnie motywacji i konsekwencji ładnie wyglądają tylko na ekranie monitora. 

Zawsze mam te same wyrzuty sumienia odnośnie jedzenia, bo z jednej strony wiem jak mój żołądek reaguje na potrawy od których dawno się odzwyczaiłam. Z drugiej jednak strony widzę mamę podsuwającą mi pod nos półmisek, mówiącą "zrobiłam to specjalnie dla Ciebie". Jest mi zwyczajnie głupio olać jej starania i powiedzieć, że wolę coś innego. Wiem, ile trudu włożyła w przygotowanie świąt. To tylko 3 dni... Niestety te 3 dni potrafią kompletnie rozregulować mój tryb żywienia i pozbawić mnie motywacji na kolejne tygodnie.

Dziś mija trzeci dzień od świąt i dopiero dzisiaj ponownie wdrożyłam w życie zdrowe zasady. Jeszcze wczoraj zjadłam ostatni kawałek ciasta, jako pożegnanie ze złem. Resztę, czyli 2 pudełka, zostawiłam Mężowi bo jemu przynajmniej nic nie rośnie od tego typu produktów. Nie wiem tylko jak przeżyję rozstanie z domową kiełbasą od teściów, bo intensywny zapach wędzonki roznosi się po całej lodówce.

A jak u Was po świętach? Dużo było świątecznych grzeszków?

czwartek, 26 marca 2015

Kryzys panie...

Dotyka każdego. Dotknął i mnie… Ostatnie dni były trudne, a to dopiero początek mojej drogi. Zaczęło się banalnie…

Niedzielne popołudnie, zakupy spożywcze. Wychodząc z Tesco wstąpiliśmy do CCC, chciałam pokazać Mężowi buty, jakie mi się podobają. Jedna chwila i pada hasło: mierz, kupuj! –Ale co, teraz, dziś? –No tak, podobają ci się, bierzemy!



I w ten oto sposób poszłam po bułki, a wróciłam z pięknymi butami, które chciałam kupić już od dwóch sezonów. Nie wiedziałam, że to będzie początek TEGO ZŁEGO…

W domu oczywiście przymierzyłam, Mąż spojrzał i mówi: wiesz co, do tych butów musimy ci jeszcze dokupić jakieś fajne spodnie. Ja w skowronkach, choć zapaliła mi się lampka: zaraz, zaraz, AŻ TAK źle wyglądam???

Zakup spodni to dla mnie koszmar, bo WSZYSTKIE, ale to WSZYSTKIE spodnie mają wąskie nogawki. Za wąskie. Nawet jak pani w sklepie daje mi te najszersze, to i tak są za wąskie. Ostatnie spodnie kupiłam w grudniu, po ponad 2-letniej przerwie spodniowo-zakupowej. W dziesiątym podejściu w końcu znalazłam coś z szerszą nogawką. Coś totalnie bezkształtnego, zaburzającego proporcje, idealnego dla kobiet 50+. Ale to były jedyne spodnie, w które weszły moje łydki.
Tym razem Mąż uparł się, że do nowych butów musza być TYLKO wąskie spodnie. Ale buty nie zmniejszyły mi obwodu łydki, nie chcę rurek, a w każdych spodniach wyglądam jak w legginsach. –To po co kupiłaś te buty? –Bo mi kazałeś! –To je oddaj!

Wszystkie moje frustracje wyładowałam na Nim… Bogu ducha winny Mąż kolejny raz stał się ofiarą moich kompleksów i rozregulowania emocjonalnego spowodowanego totalnym brakiem akceptacji własnego ciała. Lubię swoją twarz, włosy!, ramiona dekolt. Ale od talii w dół jest źle, a od bioder w dół wręcz tragicznie.
On chciał dobrze. Jak zawsze. Chciał poprawić mi humor, zabrać na zakupy.

Też to masz? Ogromne wyrzuty sumienia po zjedzeniu paczki chipsów? Jesteś zła na siebie, że dałaś się ponieść chwili, że nie potrafisz zapanować nad swoimi słabościami? Że nie potrafisz podnieść tyłka z kanapy i zacząć ćwiczyć? Że nie ogarniasz jadłospisu i jesz śmieci? Wreszcie, że waga nie drgnie?

Jak już się zbierzesz, gotujesz zdrowo, nie kupujesz słodyczy, wylewasz hektolitry potu, masz nadzieję, że teraz zadziała… Codziennie oglądasz się w lustrze, wciągasz brzuch, napinasz mięśnie i patrzysz… Widać? Chyba widać… W pracy nikt nie mówi: oooo schudłaś? Spodnie jakoś dziwnie nie chcą spadać. No ale przecież jesz zdrowo drugi tydzień, ćwiczysz codziennie…
Stajesz na wagę – nic! „Ok, mięśnie się rozrosły, na pewno obwód spadł…” Bierzesz centymetr – drugie nic! WTF? Co robię nie tak?

Wyładowujesz się na Nim lub na Niej, nieważne, zależy, kto się pierwszy nawinie. Bo to On jest winien! To On codziennie je pączki, to On w niedzielę chciał kebaba. To On Cię nie wspiera! Szukasz kogoś do obarczania winą za wszystkie swoje słabości i niepowodzenia. Bo przecież to nie Ty zrobiłaś coś źle. Ty chciałaś… Kupiłaś te wszystkie kiełki, kasze i warzywa. Zrobiłaś playlisty z treningami, kupiłaś nową matę do fitnessu. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś, więc dlaczego ta cholerna waga nie spada? Dlaczego to nie działa?



To jest właśnie kryzys!

Jaka jest na to rada? Przeczekać, nie poddać się, robić dalej swoje. Realizować plan. Ile czasu jadłaś niezdrowo? Kiedy ostatnio uprawiałaś sport? Twój organizm nie zaniedbał się w 2 tygodnie.  To trwało… I teraz też musi trwać…
Nie ma fizycznej możliwości, po prostu NIE MA, żeby to nie zadziałało. Jeśli jesz zdrowe, zbilansowane posiłki, uprawiasz sport min 3-4 razy w tygodniu, to w końcu musi zaskoczyć. Potrzeba tylko trochę samozaparcia, konsekwencji i cierpliwości.

U mnie w końcu ruszyło! Dziś na wadze był -1kg. Coś drgnęło. Ale wiem, że takich kryzysów będzie więcej. Przygotuj się na nie, zrób plan motywacyjny. „Jeśli wytrwam, kupię sobie…” Tylko musisz wytrwać, bez odstępstw, bez taryfy ulgowej. Ja zawarłam pakt z Mężem. –Jak się nie złamię to kupię sobie szminkę. –Co, ileeeee? Kolejna? Mało masz? –Chcesz mieć szczęśliwa żonę czy wolisz kolejna kłótnię? Jak się złamię, będę zła na siebie, ale oberwie się Tobie. Prosty mechanizm, psychologia…
Za jedyne 40 zł Mąż wykupił spokój.

Dziś zamówiłam Bourjois Rouge Edition Velvet - zresztą w bardzo promocyjnej cenie, tutaj KLIK

[Bourjois Rouge Edition Velvet]


Waga drgnęła, ja szczęśliwa, że dałam radę, podwójnie szczęśliwa, że mam wymarzoną szminkę, Mąż szczęśliwy, bo żona szczęśliwa, podwójnie szczęśliwy, że ma piękną żonę… Wszyscy zadowoleni!

A ja z niecierpliwością czekam na kolejny kryzys, bo Make Up Revolution wypuściło właśnie nową paletkę…

[http://www.makeuprevolutionstore.com/]




P.S. Spodnie ostatecznie kupiłam – jedyne w całej galerii, w które weszła mi noga, tym razem dla kobiet 25+

sobota, 21 marca 2015

Motywacja

Mam plan! Wiem, co zrobić, żeby zmienić coś w swoim życiu. Żeby schudnąć, żeby się nauczyć, żeby posprzątać, cokolwiek. Układam misterny plan, dopracowuję każdy szczegół, wiem co i kiedy muszę zrobić i... No właśnie, i na tym się kończy. 

90% moich planów zaczyna i kończy się w mojej głowie i nie potrafię zsynchronizować myśli z działaniami. Jakaś bariera nie do przeskoczenia. Niby wszystko wiem, a jednak ten pierwszy ruch jest jakoś dziwnie niewykonalny.

Znasz to? Nagle wracasz do domu, drzwi się zamykają, siadasz na kanapie i... jesteś innym człowiekiem. Gdzie ta energia? Gdzie Twój plan?

Mi wystarczy jakiś drobny szczegół, żebym przyjęła to za idealną wymówkę do nicnierobienia. Wystarczy, że tramwaj się spóźni, a w głowie pojawia się milion myśli. "No tak, teraz to zanim wrócę do domu, to już nie będzie na nic czasu..." A tramwaj spóźnił się zaledwie 10 minut. Mi wystarczy, żeby odwołać zaplanowane porządki, a domowy trening to już obowiązkowo.
Czasem najłatwiej jest zrzucić winę na kogoś. U mnie idealną "ofiarą" jest Mąż - jedno spojrzenie, jedno słowo, i nagle motywacja spada do minimum. "Aaaaaaa chcesz oglądać film? Nie nie, nie potrzebuję komputera, tak możesz obejrzeć. Nie, dziś nie ćwiczę. Tak, na pewno..." W głębi duszy pojawia się ulga "ufff nie muszę tego dziś robić", a wszelkie wyrzuty sumienia są szybko gaszone - "no przecież chciał obejrzeć ten film, a mamy jeden komputer, najwyżej jutro poćwiczę, jeden dzień mnie nie zbawi, tyle czasu nie ćwiczyłam..."

Bardzo ciężko jest się zmobilizować, zrealizować plan. Najtrudniej jest po prostu wstać, ruszyć tyłek z tej kanapy. 
Macie na to jakiś pomysł? Ja w tym momencie nie mam żadnego. Mam tylko nadzieję, że mi się uda. Że tym razem wytrwam, że będzie inaczej.

Jestem już zmęczona tym, że nie potrafię się uwolnić od swoich myśli, od mojego wewnętrznego lenia. Nauczyłam się, że trzeba walczyć ze swoimi słabościami, nie można pozwolić aby nasze lęki czy przyzwyczajenia zawładnęły nami.

Mam lęk wysokości. Kilka lat temu do portu przypłynęły wojenne statki, można było zwiedzać je za darmo. Weszliśmy na pokład, po drabince na wyższy poziom, obeszliśmy cały statek wzdłuż i wszerz i trzeba było schodzić. Podeszłam do krawędzi statku, miałam zejść na dół po tej samej drabince, spojrzałam w dół i totalny paraliż. Nie było wysoko, jakieś 3 metry do dolnego pokładu, ale za barierką była woda. Środek zimy, wieczór, ciemno - boję się ciemności, nie umiem pływać, jest wysoko... Pamiętam, że stałam przy tej krawędzi i nie mogłam zrobić pierwszego kroku, obrócić się i wystawić nogą za barierkę. Kilkuletnie dzieci biegały po pokładzie, wchodziły i schodziły po drabinie, a ja, stara krowa, miałam z tym wielki problem. Nie pomagało nic. Ani to, że na dole stał On i obiecywał, że mnie będzie trzymał. Ani to, że wokół mnie było sporo innych ludzi, którzy byli świadkami mojego stanu. Ja wciąż stałam przy krawędzi i widziałam siebie jak spadam do wody. Czułam presję, "no schodzisz w końcu?, po co tu wchodziłaś jak wiesz że się boisz?" -"Bo trzeba walczyć ze swoimi słabościami!" -"Nie możesz z nimi walczyć w innym miejscu tylko akurat tu i teraz? Zimno jest!"
Ostatecznie zebrałam się w sobie i jakoś zeszłam. Może nie jest to jakiś mega wyczyn, ale dla mnie był to wtedy ogromny sukces.
Trzy lata później mimo tego samego lęku wysokości wykupiłam za 17 funtów bilet na London Eye i kolejny raz walczyłam z lękiem wysokości.
Kilka razy w roku wchodzimy z Mężem na osiedlową wieżę widokową, stoję wtedy na sztywnych nogach, kurczowo trzymając się barierki przy schodach, niecierpliwie czekam aż padnie magiczne "schodzimy". Ale stoję. Walczę. Czasem, jak mam dobry dzień, to nawet wejdę na środek, a raz zdarzyło mi się nawet podejść do barierki przy krawędzi platformy i spojrzeć w dół.

Wszystko tkwi w naszej głowie. Źródła wszelkich niepowodzeń i porażek. Nic się samo nie wydarzy, jeśli nie będziesz nad tym pracować. Walcz ze swoimi słabościami, uwolnij się od myślenia "nie chcę, nie mogę, nie dam dziś rady". Jeśli naprawdę czegoś chcesz, to zrobisz to! Nie zastanawiaj się, czy masz dziś ochotę na odrobinę sportu. Po prostu wstań i to zrób. Im dłużej myślisz, tym więcej wymówek znajdziesz. Działaj automatycznie, jak zaprogramowane urządzenie. Zastanów się, co Cię ogranicza. W moim przypadku jest to kanapa. Nie dopuść do tego, żeby kanapa pokonała Ciebie. Jak już usiądziesz, to dziś nie wstaniesz. To będzie kolejny dzień, w którym powiesz sobie "nie, dziś jestem zmęczona, jeden dzień nie zrobi różnicy". Jeden dzień nie, ale zastanów się ile tych dni już było? Chcesz odpocząć? Nastaw budzik. To działa. Dwadzieścia minut relaksu, drrrrrrrrrrryyyyyynnnnn, i przypominasz sobie "miałam posprzątać/włączyć interaktywny kurs angielskiego/zrobić trening".

Sprawdź to, pokonaj swojego wewnętrznego lenia. Uwolnij się!


A w ramach małej motywacji polecam dwa krótkie filmy.










wtorek, 17 marca 2015

Plan działania

Żeby jakieś przedsięwzięcie miało sens i zakończyło się sukcesem, potrzebny jest plan. Każdego dnia w pracy widzę, jak brak planu może zepsuć najlepszy nawet projekt, a już na pewno sprawić, że deadline z każdym kolejnym dniem będzie trudniejszy od osiągnięcia.

Nie będę tu prawić żadnych motywacyjnych i socjologicznych mądrości, bo zwyczajnie się na tym nie znam. Wiem jednak, że bez mojego plannera ciężko byłoby mi funkcjonować i w moim życiu jakikolwiek plan zawsze być musi. Poza tym ja jestem mistrzem planowania!

Parę miesięcy temu spisaliśmy z Mężem kilka zasad, które miały nam pomóc w tworzeniu zgodnego małżeństwa. Lista wisi na lodówce i każdego dnia patrzymy na nią, przypominając sobie, co powinniśmy robić, a czego nie. Czy zadziałało? Nie będę kłamać, że spełniamy 100% zasad, ale jest na pewno lepiej niż było. Staramy się, nie zapomnieliśmy o naszych postanowieniach, bo czytamy je kilka razy dziennie. Potrafimy nawet wypominać sobie, jeśli któreś zrobiło coś nie tak. "Ej, na lodówce coś wisi - stosuj się!"

Teraz też mam plan. Nie będą to cuda na kiju, nie zostanę nagle Rockefellerem, królową fitness ani perfekcyjną panią domu. Ale z pewnością za pół roku nie będę tą samą Justyną, co dziś. Przyklejoną do kanapy, w której już są odgnioty, narzekająca na brak czasu i chroniczne zmęczenie nie-wiadomo-czym. Prawdą jest, że im masz mniej czasu, tym więcej rzeczy zrobisz. Potrzebna jest tylko dobra organizacja i plan działania. Przypomina mi się tutaj mój tata, który od kilku lat jest na emeryturze. Ilekroć bym do niego nie dzwoniła, o każdej porze dnia, jak zapytam co u niego, to w odpowiedzi słyszę: "aj dziecko, na nic nie ma czasu..." Tata, jak na emeryta przystało, cierpi na bezsenność, wstaje o 4-5 rano, pije kawę, później wychodzi do sklepu, podjedzie na ryneczek, na grzyby, do lekarza. Dla niego dzień kończy się wraz ze zjedzeniem obiadu, czyli ok godz 14. Później można już nie robić nic bo przecież jest już późno... A do obiadu na nic nie ma czasu...

Jaki jest mój plan? 

1. Zdrowe odżywianie
Od 15 lat się odchudzam. Przerobiłam chyba wszystkie diety świata, łącznie z niejedzeniem. Mam totalnie rozregulowany metabolizm, jedząc 2 posiłki dziennie potrafię tyć. Dlaczego nie pójdę do lekarza? Bo pierwsze pytanie jakie mi zada to "czy pani je regularnie? czy pani się zdrowo odżywia?" Nie! Dopiero po tylu latach dojrzałam do tego, aby zacząć jeść więcej i zdrowiej, dbać o produkty, podkręcić metabolizm, poczuć się lepiej, a przy tym schudnąć.
Trafiłam na blog Qchenne Inspiracje, który z całego serca polecam! Blog prowadzi bardzo kompetentna osoba i ufam temu, co robi. 
W każdą niedzielę rozpisuję sobie jadłospis na kolejny tydzień, dzięki czemu nie mam problemu z robieniem zakupów i zastanawianiem się, co by tu jutro zjeść.

2. Sport
Oprócz utraty kilogramów, chciałabym poprawić kondycję i ujędrnić ciało. Pozbyć się mojego trzęsącego się jak galareta brzucha i zadyszki kiedy muszę podbiec do tramwaju. Mieszkam na 3 piętrze w bloku bez windy i nie chcę pewnego dnia zorientować się, że powrót do domu z siatką zakupów kończy się potwornym sapaniem i pulsem na poziomie 250.
Obecnie biorę udział w tzw. Wydarzeniu na facebooku, którego autorką jest blogerka z Tips for woman.

3. Organizacja domu
W domu ważna jest systematyczność. Oboje z Mężem lubimy porządek i sprzątamy na bieżąco, ale są pewne czynności, które robi się od święta, jak mycie okien czy górnych szafek w kuchni. Wystarczy, że codziennie przeznaczymy dodatkowe 15 minut dla domu plus raz na tydzień np. godzinę. Kwadrans dziennie spokojnie wystarczy na umycie kosza na śmieci, wymianę pościeli czy przegląd lodówki, a godzina w tygodniu to odpowiedni czas na grubsze porządki. Dzięki temu nie zniechęcimy się do porządków, a wprowadzimy zdrowy codzienny nawyk do naszego życia domowego. Polecam też zaangażować pozostałych członków rodziny w te zmiany!

4. Uroda
Nie jest fizycznie możliwe, aby codziennie realizować wszystkie urodowe „rytuały” piękna. Peeling do ciała, inny na biust i inny na tyłek, masaż szorstką rękawicą, naprzemiennie strumienie ciepło-zimno, w międzyczasie olejowanie włosów, umycie szamponem i oczywiście odżywka a może nawet i maska. Suszymy naturalnie – bez suszarki! Później balsam ujędrniający na pupę, liftingujący na biust i ściągający na brzuch. Do tego nawilżający na resztę ciała, plus krem do stóp i rąk. Dobrze by było jeszcze ręce wymoczyć np. w oliwie. Peeling na twarz, mycie metodą OCM, maseczka, krem pod oczy, krem na noc….
Kiedyś próbowałam zmierzyć czas potrzebny na te wszystkie czynności. Wymiękłam po godzinie, a nie byłam nawet w połowie. Nie ma szans żeby to wszystko wykonać jednego dnia! Nawet w dwa dni! Mój plan jest taki, że każdego dnia dodaję do mojej wieczornej toalety dodatkowe kilka minut, max 10, na jeden z tych rytuałów. Do tego łykam skrzyp polny z bambusem oraz biotynę na wzmocnienie włosów. Po miesiącu kuracji widzę już mniej wypadających włosów i brak konieczności przepychania wanny po myciu głowy, więc to działa.

5. Rozwój osobisty
To jest ta najtrudniejsza część. Wracam do czytania książek, co wymaga trochę wysiłku i poświęcenia czasu, bo nie wyobrażam sobie czytania po 10 min dziennie. Lubię czytać przed snem, ale kończy się to zwykle na pogiętej książce, bo przysypiam po dwóch stronach. Szkoda książek… Mogłabym czytać w tramwaju, ale często wracam w takim ścisku, że złapanie się rurki graniczy z cudem, a co dopiero wyjęcie książki. Poza tym czytanie w miejscu publicznym wiąże się ze zwracaniem uwagi co najmniej kilku pasażerów obok mnie, a nie zawsze tematyka pozwala na tzw. zachowanie twarzy. Teraz np. czytam „Życie wewnętrzne” Giulii Enders, gdzie na jednej ze stron są rysunki stolca a cała książka jest o defekacji, więc nie wiem czy chciałabym, aby współpasażerowie to oglądali…
Poza książkami w planie jest powrót do systematycznej nauki języka angielskiego, więc sama jestem ciekawa co z tego wyjdzie.

Mam nadzieję, że jak za kilka miesięcy zrobię rachunek sumienia, to nie spalę się ze wstydu, a moje postanowienia staną się moimi codziennymi nawykami.


poniedziałek, 16 marca 2015

Zaczynamy!

Poniedziałek to dobry dzień aby coś zacząć. Aby zacząć dietę, uprawiać sport, uczyć się. To działa na zasadzie noworocznego postanowienia, ale jest o tyle fajne, że nie musimy czekać do kolejnego Nowego Roku. Można też coś zaczynać od nowego miesiąca, ale na mnie bardziej motywująco działa poniedziałek jako początek nowego tygodnia.

Już nie pamiętam ile razy zaczynałam dietę od poniedziałku… Ile razy w środku tygodnia nagle zmieniałam plany i po zjedzeniu kebaba myślałam: „no dobra, w tym tygodniu nie wyszło, ale od następnego poniedziałku…”  W ogóle, to uważam, że zaczynanie diety od jutra czy od poniedziałku jest słabe, bo działa na zasadzie „dobra, dziś jeszcze zjem ostatnią paczkę chipsów ale od jutra…”. I jutro znowu to samo.

Przerobiłam w swoim życiu dziesiątki diet, z różnymi skutkami, ale najczęściej to było na zasadzie ‑10kg, +10kg. I tak w kółko. Odchudzam się od 15 lat i po tylu latach jestem już tym zmęczona. Posiadam w swojej garderobie dwa zestawy ubrań: na lepsze i gorsze czasy. Obecnie od dłuższego czasu mam ten gorszy czas, a garderoba powoli wymaga wymiany. Od miesięcy tłumaczę sobie, że nie ma sensu kupować nowych spodnie teraz, bo przecież zamierzam schudnąć. I tak mija kolejny miesiąc…

Postanowiłam, że tym razem będzie inaczej. Tym razem nie zaczynam się odchudzać. Zaczynam zmieniać swoje życie. Sposób żywienia, aktywność fizyczna, dbanie o zdrowie i urodę, a może jeszcze organizacja domu. Od jakiegoś czasu jestem niewolnikiem swojego ciała i swojego domu. Walczę z nadprogramowymi kilogramami, ale nie wiem czemu ciągle przegrywam. Moje mysli krążą wokół tego co zrobić, żeby schudnąć, ale mózg nie współpracuje z ciałem. Jestem zła na siebie, na Męża, na cały świat. Nie dopinam spodni i już obrywa się Mężowi. Nie widzę efektów na wadze i idę do kuchni po ciastko, bo skoro i tak waga nie spada, to po co się ograniczać. Wracam z pracy do domu i narzekam, że okna brudne, ale włączam komputer i nagle robi się godz 22. (Swoją drogą, komputer ma niesamowitą moc zaginania czasoprzestrzeni… ) Powtarzam sobie, że od jutra to już na pewno będę chować naczynia z suszarki, ale kolejnego dnia znowu układam mokre na suche aż w końcu przestają się mieścić. Wstyd mi, kiedy nie umiem wskazać turyście drogi po angielsku i przeklinam wszystko obiecując sobie, że muszę się w końcu nauczyć języka, ale mijają lata a ja nadal nie potrafię powiedzieć, że do dworca to prosto i na lewo.

Wszystkie swoje porażki na linii ciało-dom tłumaczę brakiem czasu. Ale analizując mój dzień, to w zasadzie wracam do domu o 17-18 i do 22 siedzę na kanapie, więc nie można tego nazwać brakiem czasu. Jestem na czasie z większością programów kulinarnych i talent show, a ostatnio nawet zaczęłam 4 sezon kultowego Beverly Hills. Biorąc pod uwagę, że jeden odcinek trwa 40 min, a w każdej serii jest ok 30 odcinków,  to na samo BH90210 poświęciłam w ostatnim czasie 60 godzin. To 2 miesiące regularnej codziennej gimnastyki.

Do Nowego Roku zostało ponad 9 miesięcy. Do nowego miesiąca 2 tygodnie. Dziś jest poniedziałek, więc może to dziś jest TEN dzień, aby uwolnić siebie. Aby zacząć robić coś dla siebie, dla zdrowia, dla domu, dla innych.



Trzymajcie za mnie kciuki! Ten blog będzie moim dziennikiem, w którym postaram się udowodnić, że zmiana stylu życia nie wymaga aż tak dużo czasu i pieniędzy, a nawet może być przyjemnością.

A Wy macie jakieś plany na kolejny tydzień? Co działa na Was motywująco, a co sprawia, że wszystkie plany legną w gruzach? Macie jakieś pomysły na to, żeby uwolnić siebie?