Mam plan! Wiem,
co zrobić, żeby zmienić coś
w swoim życiu. Żeby schudnąć, żeby się nauczyć, żeby posprzątać, cokolwiek.
Układam misterny plan, dopracowuję każdy szczegół, wiem co i kiedy muszę zrobić i...
No właśnie, i na tym się kończy.
90% moich planów
zaczyna i kończy się w mojej głowie i nie potrafię zsynchronizować myśli z
działaniami. Jakaś bariera nie do przeskoczenia. Niby wszystko wiem, a jednak
ten pierwszy ruch jest jakoś dziwnie niewykonalny.
Znasz to? Nagle
wracasz do domu, drzwi się zamykają, siadasz na kanapie i... jesteś innym
człowiekiem. Gdzie ta energia? Gdzie Twój plan?
Mi wystarczy
jakiś drobny szczegół, żebym przyjęła to za idealną wymówkę do nicnierobienia.
Wystarczy, że tramwaj się spóźni, a w głowie pojawia się milion myśli. "No
tak, teraz to zanim wrócę do domu, to już nie będzie na nic czasu..." A
tramwaj spóźnił się zaledwie 10 minut. Mi wystarczy, żeby odwołać zaplanowane
porządki, a domowy trening to już obowiązkowo.
Czasem najłatwiej
jest zrzucić winę na kogoś. U mnie idealną "ofiarą" jest Mąż -
jedno spojrzenie, jedno słowo, i nagle motywacja spada do minimum.
"Aaaaaaa chcesz oglądać film? Nie nie, nie potrzebuję komputera, tak
możesz obejrzeć. Nie, dziś nie ćwiczę. Tak, na pewno..." W głębi
duszy pojawia się ulga "ufff nie muszę tego dziś robić", a wszelkie
wyrzuty sumienia są szybko gaszone - "no przecież chciał obejrzeć ten
film, a mamy jeden komputer, najwyżej jutro poćwiczę, jeden dzień mnie nie
zbawi, tyle czasu nie ćwiczyłam..."
Bardzo ciężko
jest się zmobilizować, zrealizować plan. Najtrudniej jest po prostu wstać,
ruszyć tyłek z tej kanapy.
Macie na to jakiś
pomysł? Ja w tym momencie nie mam żadnego. Mam tylko nadzieję, że mi się uda.
Że tym razem wytrwam, że będzie inaczej.
Jestem już
zmęczona tym, że nie potrafię się uwolnić od swoich myśli, od mojego
wewnętrznego lenia. Nauczyłam się, że trzeba walczyć ze swoimi słabościami, nie
można pozwolić aby nasze lęki czy przyzwyczajenia zawładnęły nami.
Mam lęk
wysokości. Kilka lat temu do portu przypłynęły wojenne statki, można było
zwiedzać je za darmo. Weszliśmy na pokład, po drabince na wyższy poziom,
obeszliśmy cały statek wzdłuż i wszerz i trzeba było schodzić. Podeszłam do
krawędzi statku, miałam zejść na dół po tej samej drabince, spojrzałam w dół i
totalny paraliż. Nie było wysoko, jakieś 3 metry do dolnego pokładu, ale za
barierką była woda. Środek zimy, wieczór, ciemno - boję się ciemności, nie
umiem pływać, jest wysoko... Pamiętam, że stałam przy tej krawędzi i nie mogłam
zrobić pierwszego kroku, obrócić się i wystawić nogą za barierkę. Kilkuletnie
dzieci biegały po pokładzie, wchodziły i schodziły po drabinie, a ja, stara
krowa, miałam z tym wielki problem. Nie pomagało nic. Ani to, że na dole stał
On i obiecywał, że mnie będzie trzymał. Ani to, że wokół mnie było sporo innych
ludzi, którzy byli świadkami mojego stanu. Ja wciąż stałam przy krawędzi i
widziałam siebie jak spadam do wody. Czułam presję, "no schodzisz w
końcu?, po co tu wchodziłaś jak wiesz że się boisz?" -"Bo trzeba
walczyć ze swoimi słabościami!" -"Nie możesz z nimi walczyć w innym
miejscu tylko akurat tu i teraz? Zimno jest!"
Ostatecznie
zebrałam się w sobie i jakoś zeszłam. Może nie jest to jakiś mega wyczyn, ale
dla mnie był to wtedy ogromny sukces.
Trzy lata później
mimo tego samego lęku wysokości wykupiłam za 17 funtów bilet na London Eye i
kolejny raz walczyłam z lękiem wysokości.
Kilka razy w roku
wchodzimy z Mężem na osiedlową wieżę widokową, stoję wtedy na sztywnych nogach,
kurczowo trzymając się barierki przy schodach, niecierpliwie czekam aż padnie
magiczne "schodzimy". Ale stoję. Walczę. Czasem, jak mam dobry dzień,
to nawet wejdę na środek, a raz zdarzyło mi się nawet podejść do barierki przy
krawędzi platformy i spojrzeć w dół.
Wszystko tkwi w
naszej głowie. Źródła wszelkich niepowodzeń i porażek. Nic się samo nie
wydarzy, jeśli nie będziesz nad tym pracować. Walcz ze swoimi słabościami,
uwolnij się od myślenia "nie chcę, nie mogę, nie dam dziś rady".
Jeśli naprawdę czegoś chcesz, to zrobisz to! Nie zastanawiaj się, czy masz dziś
ochotę na odrobinę sportu. Po prostu wstań i to zrób. Im dłużej myślisz, tym
więcej wymówek znajdziesz. Działaj automatycznie, jak zaprogramowane
urządzenie. Zastanów się, co Cię ogranicza. W moim przypadku jest to kanapa.
Nie dopuść do tego, żeby kanapa pokonała Ciebie. Jak już usiądziesz, to dziś
nie wstaniesz. To będzie kolejny dzień, w którym powiesz sobie "nie, dziś
jestem zmęczona, jeden dzień nie zrobi różnicy". Jeden dzień nie, ale
zastanów się ile tych dni już było? Chcesz odpocząć? Nastaw budzik. To działa.
Dwadzieścia minut relaksu, drrrrrrrrrrryyyyyynnnnn, i przypominasz sobie
"miałam posprzątać/włączyć interaktywny kurs angielskiego/zrobić
trening".
Sprawdź to,
pokonaj swojego wewnętrznego lenia. Uwolnij się!
A w ramach małej
motywacji polecam dwa krótkie filmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz